Imię i nazwisko: Arcadius Mauritz

Dziedzina: Fotografia portretowa, beauty, produktowa, wideo

Strona WWW: http://www.arcadiusmauritz.pro/

Monitor: ColorEdge CG2700X, CS2420

Arcadius Mauritz to uznany polski fotograf specjalizujący się w fotografii portretowej, modowej i reklamowej. Znany z odważnych kompozycji, precyzyjnego światła i charakterystycznej estetyki, współpracował z wieloma prestiżowymi markami i magazynami. Jego prace wyróżniają się silnym wyrazem emocji i perfekcyjnym warsztatem. Regularnie prowadzi warsztaty fotograficzne i dzieli się wiedzą z innymi twórcami.

Poznałam Cię jako znanego już fotografa beauty, który robił liczne sesje z celebrytami i topowymi modelkami. A co było wcześniej?

Moja przygoda z fotografią zaczęła się wcześnie — na początku lat 90., gdy miałem zaledwie osiem lat. Wtedy właśnie dostałem od mojej Matki Chrzestnej pierwszy aparat. To była czerwona, plastikowa „małpka” marki Braun — niepozorna, prosta, ale dla mnie absolutnie wyjątkowa. Każde kliknięcie migawki niosło ze sobą ekscytację, jakby otwierało drzwi do ukrytego świata.

W domu aparatów nigdy nie brakowało. Zenit, Kiev, a nawet Start 66 leżały na półkach, pachnąc skórzanymi futerałami, kurzem i czasem. Uwielbiałem obracać pokrętła, wciskać spusty — nawet na sucho, bez kliszy. Ta zabawa dawała mi niezrozumiałą, niemal medytacyjną satysfakcję.

Fotografowałem wszystko, co tylko przyciągało mój wzrok: martwe muchy na parapecie, piłki tenisowe wrzucone do wazonu, obrazy na ścianach, Ojca śpiącego po obiedzie czy moją młodszą Siostrę balansującą na gałęzi kwitnącej wiśni w ogrodzie.

Z czasem zacząłem sam wędrować do punktu Kodaka na ulicy Tumskiej w rodzinnym Płocku, by oddać filmy do wywołania. Oczekiwanie na zdjęcia było jak rytuał — pełne napięcia, magii i dziecięcej nadziei, że uchwyciłem coś naprawdę niezwykłego. I chyba właśnie wtedy zrozumiałem, że fotografia nie jest tylko zabawą. To sposób widzenia świata.

W 2008 roku, tuż po powrocie z mojego pierwszego zagranicznego kontraktu — pracowałem wtedy jako tłumacz w przemyśle rafineryjnym — kupiłem swój pierwszy aparat cyfrowy. To był moment przełomowy. Wystarczyło zaledwie kilka dni z nowym sprzętem, by zrozumieć, że fotografia cyfrowa otwiera przede mną zupełnie nowy świat. Szybkość, dostępność, możliwość eksperymentowania bez końca — to wszystko działało na wyobraźnię.

Latem tego samego roku zorganizowałem swoją pierwszą sesję z modelką. I właśnie wtedy zaczęła się prawdziwa pasja. Niespodziewanie intensywna, niemal obsesyjna. Z każdą kolejną klatką coraz bardziej zakochiwałem się w obrazie — w świetle, cieniu, emocji uchwyconej na moment przed tym, jak zniknie.

Co się stało, że zająłeś się fotografią? Czy to było nagłe objawienie, czy proces?

Moja droga z fotografią to bez wątpienia proces — wieloetapowy, pełen skrzyżowań, prób i decyzji, które z perspektywy czasu miały ogromne znaczenie. Do końca 2014 roku zawodowo zajmowałem się nauczaniem języka angielskiego w prywatnych szkołach oraz tłumaczeniami technicznymi. To dawało mi stabilność, ale każdą wolną chwilę poświęcałem fotografii, która powoli, lecz nieubłaganie, stawała się czymś więcej niż tylko pasją.

Realizowałem mniejsze i większe projekty, dzięki którym poznawałem ludzi, zdobywałem doświadczenie i z każdą sesją uczyłem się czegoś nowego — o świetle, o drugim człowieku, ale też o sobie. Już w 2010 roku zacząłem organizować pierwsze sesje z udziałem znanych twarzy. Pisałem do nich maile, wiadomości w social mediach — wychodząc z założenia, że najwyżej ktoś odmówi. Często nie odmawiali. Regularnie podróżowałem do Warszawy i innych większych miast, szukając inspiracji, kontaktów, okazji.

Z początkiem 2015 roku przeprowadziłem się do Warszawy na stałe. Wtedy też postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę i skupić się na fotografii w stu procentach. Początki były trudne — wymagały ode mnie ogromnych poświęceń i zupełnie nowego spojrzenia na funkcjonowanie w nieznanym środowisku. To, moim zdaniem, jedno z największych wyzwań, przed którymi staje każdy, kto postanawia porzucić etat i pracować na własnych zasadach. Ale… zdecydowanie było warto.

W krótkim czasie osiągnąłeś tak wiele. Bardzo szybko stanąłeś na szczycie, co miało na to wpływ? Mówi się, że 10% to talent, a pozostałe 90% to ciężka praca – zgadzasz się z tym?

Z perspektywy lat mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że talent to zaledwie niewielki ułamek sukcesu. Tym bardziej, że samo pojęcie „talentu” bywa niezwykle względne — to, co dla jednych jest przejawem geniuszu, dla innych może pozostać niezauważone. Tym, co od zawsze uważałem za swój największy atut, była umiejętność samodzielnego docierania do wiedzy, szybkiego jej przyswajania oraz — co najważniejsze — błyskawicznego przekładania teorii na praktykę.

Chciałoby się również powiedzieć, że miałem sporo szczęścia. Ale prawda jest taka, że to raczej brak lęku przed działaniem — szczególnie w kontakcie z ludźmi — otwierał przede mną drzwi. Internet stał się moim narzędziem, dzięki któremu nawiązywałem relacje nawet z największymi nazwiskami. Pisałem, proponowałem, zapraszałem. I często słyszałem: „tak”.

Z czasem zrozumiałem, że jedną z najbardziej niedocenianych, a zarazem absolutnie kluczowych umiejętności — zwłaszcza w pracy twórczej — jest zdolność budowania zdrowych, spójnych relacji. Relacji opartych na uczciwej wymianie, wzajemnym szacunku i zaufaniu. Bo talent może być iskrą, ale to właśnie relacje często są ogniwem, które pozwala mu naprawdę zapłonąć — zwłaszcza w świecie, gdzie sztuka styka się z biznesem.

Może dasz jakieś wskazówki młodym twórcom. Od czego zacząć budować własną markę?

Jeśli miałbym dać młodym twórcom jakąkolwiek wskazówkę, to powiedziałbym jedno: budowanie własnej marki to proces długofalowy, wymagający nie tylko warsztatu i wizji, ale przede wszystkim wewnętrznej gotowości na to, co ten proces naprawdę oznacza. A oznacza on przede wszystkim poznanie siebie — tak głęboko i uczciwie, jak to tylko możliwe. Trzeba być przygotowanym nie tylko merytorycznie, ale i emocjonalnie — na samotność, brak natychmiastowych efektów, a czasem na chaos i działanie trochę „po omacku”. Praca na własny rachunek oznacza, że nikt nie stanie nad tobą z planem dnia ani nie wyznaczy ci kierunku. Wszystko zależy od ciebie. To ogromna wolność, ale też ogromna odpowiedzialność. Praca twórcza na własny rachunek to nieustanna konfrontacja — z niepewnością, z brakiem schematów, z chwilami, w których działasz całkowicie „na ślepo”, nie wiedząc, czy robisz dobrze. To brak struktury, ale też konieczność codziennego wyznaczania własnych granic i kierunków. I tu właśnie zaczyna się prawdziwa praca — ta wewnętrzna.

Dla mnie kluczowe okazało się zrozumienie, w jakim schemacie emocjonalnym działam. Co mnie naprawdę motywuje, a co blokuje. Gdzie szukam aprobaty, gdzie się chowam, a gdzie mogę być naprawdę sobą. Rozkodowanie tych mechanizmów pozwala nie tylko lepiej funkcjonować zawodowo, ale — co ważniejsze — działać w zgodzie ze sobą. A to prowadzi do autentyczności, która jest w dzisiejszym świecie jedną z najbardziej wartościowych walut.

Z tej autentyczności rodzi się spójność, którą inni czują instynktownie. Nie musisz wtedy udawać, że jesteś kimś innym. Możesz mówić własnym językiem, budować własną narrację, fotografować, pisać, tworzyć w sposób, który naprawdę cię wyraża. A to z kolei przyciąga ludzi — tych właściwych. Klientów, współpracowników, odbiorców.

Nie można też zapominać o relacjach. Budowanie marki to nie tylko strategia i portfolio — to też ludzie, z którymi jesteś w dialogu. Relacje zbudowane na szczerości, wzajemnym szacunku i sprawiedliwej wymianie mają ogromną moc. Twórczość to spotkanie — z innym człowiekiem, z jego wrażliwością, energią, czasem i zaufaniem. Trzeba nauczyć się to doceniać i pielęgnować.

I wreszcie — dyscyplina. Nie ta chłodna i wojskowa, ale codzienna, ciepła rutyna, która daje poczucie bezpieczeństwa i sprawczości. Bo są dni, kiedy motywacji nie ma. Ale jeśli mimo to będziesz gotowy do działania — nawet bez weny — zrobisz krok. A potem kolejny. I nagle, po czasie, zobaczysz, że jesteś dalej, niż się spodziewałeś.

Więc jeśli zaczynasz — zacznij nie tylko od inwestowania w sprzęt czy social media. Zacznij od siebie. Buduj od wewnątrz. Zadaj sobie ważne pytania. Słuchaj tego, co w tobie ciche. A potem przekładaj to na działanie. Autentyczne marki nie rodzą się z przypadkowych trendów, tylko z ludzi, którzy wiedzą, kim są i co chcą światu dać.

Wiesz, że obserwuję Twoją ścieżkę zawodową od lat i wiesz również, że bardzo cenię Twoje spojrzenie na świat i Twoją kreatywność. Czy jesteś w stanie określić, co ma wpływ na to, jaki kształt mają Twoje fotografie (a od niedawna również produkcje wideo), jakie środki wyrazu są dla Ciebie najważniejsze? 

Dziękuję Ci za te słowa — mają dla mnie ogromne znaczenie, zwłaszcza że płyną od osoby, która zna moją drogę naprawdę dobrze. Jeśli miałbym spróbować określić, co wpływa na kształt moich fotografii — i od niedawna również produkcji wideo — to myślę, że kluczowe są dwie rzeczy: wierność pewnemu wewnętrznemu rytmowi oraz gotowość do ciągłego poszukiwania.

Zawsze byłem elastyczny z natury — nie w sensie stylistycznej niestałości, ale w sposobie reagowania na świat. Umiem wsłuchiwać się w temat, przestrzeń, człowieka, który staje przed obiektywem. To daje mi ogromną swobodę w pracy i pozwala unikać powielania własnych schematów. Z drugiej strony — mam też silny kręgosłup estetyczny. Uwielbiam klimat retro, pewną melancholijną miękkość obrazu, świadome nawiązania do przeszłości. Bardzo bliski jest mi duch secesji — z jej dekoracyjnością, zmysłowością i dbałością o detal. Twórczość Alfonsa Muchy to dla mnie nieustanne źródło inspiracji — nie tylko ze względu na formę, ale też sposób, w jaki traktował kobiecość, światło, symbolikę.

Od zawsze starałem się iść własną drogą. Czasem było to trudne, czasem kosztowało więcej, niż zakładałem, a niektóre kompromisy — choć konieczne — zostawiały we mnie lekki cień. Ale mimo wszystko nigdy nie chciałem dopasowywać się do tego, co „działa” w danym momencie. Zależało mi, by tworzyć obrazy, które są przedłużeniem mojej wrażliwości, a nie tylko ilustracją cudzych oczekiwań.

Środki wyrazu, które są mi najbliższe? Światło — zawsze światło. Delikatne, miękkie, rysujące twarz lub strukturę tkaniny tak, jakby opowiadało własną historię. Kompozycja — nieprzypadkowa, ale też nieprzesadnie wykalkulowana. I emocja — subtelna, nienarzucająca się, ale prawdziwa. Taka, którą czuć pod skórą, nawet jeśli nie potrafi się jej od razu nazwać.

Tworzenie to dla mnie podróż między tym, co znane i oswojone, a tym, co jeszcze nieodkryte. I myślę, że właśnie ta droga — nieprzewidywalna, czasem kręta, ale zawsze autentyczna — jest tym, co nadaje moim pracom ich charakterystyczny ton.

Nawiążę teraz do tego, co dobrze odzwierciedlają twoje kanały social media. Zmieniłeś swoją ścieżkę zawodową, jakiś czas temu Twój opis na Instagramie zmienił się, teraz określasz się jako „Pro content creator”. Czy to definitywne pożegnanie z fotografią beauty i portretową, czy tylko tymczasowa odskocznia? A może w dobie AI widzisz zagrożenie dla swojego dotychczasowego modelu pracy? Czy nie widzisz problemu wizerunkowego?

To prawda, jakiś czas temu zmieniłem opis na Instagramie na „Pro content creator” — i choć może to brzmieć jak radykalna zmiana, w rzeczywistości jest to raczej rozszerzenie niż zamknięcie pewnego rozdziału. Nie porzuciłem fotografii beauty i portretowej. To są dziedziny, które wciąż kocham i które ukształtowały mnie jako twórcę. Ale też — nie lubię stać w miejscu.

Jako artysta wiem, że moje „narzędzia” nie mogą być oderwane od rzeczywistości, w której funkcjonuję. A ta rzeczywistość zmienia się dziś szybciej niż kiedykolwiek wcześniej — również za sprawą sztucznej inteligencji. I nie — nie boję się AI. Wręcz przeciwnie, traktuję ją jako kolejne medium, które — jeśli mądrze wykorzystane — może wzbogacić język wizualny i otworzyć zupełnie nowe obszary narracji.

Właśnie tak powstał projekt „nAIked”, zrealizowany jeszcze zanim temat generatywnego AI na dobre zagościł w rozmowach o sztuce i fotografii. Była to dla mnie nie tylko forma eksperymentu technologicznego, ale też głęboko osobisty komentarz na temat cielesności, intymności i cyfrowej tożsamości. I cieszę się, że mogłem zrealizować go wtedy, kiedy wokół tego tematu panowała jeszcze cisza.

Czy to oznacza, że całkowicie przebranżowiłem się w stronę tzw. „content creation”? Nie. To raczej ewolucja. W dzisiejszych czasach bycie twórcą to często wielotorowa aktywność — łącząca w sobie fotografię, wideo, storytelling, animację, montaż, nawet strategię komunikacji. I uważam, że warto za tym iść, jeśli nie chcemy, by nasz język artystyczny skostniał.

Zresztą — żyjemy w świecie, który jest coraz bardziej obrazowy, dynamiczny i złożony. Trzeba go nie tylko obserwować, ale i rozumieć. A żeby coś w tym świecie znaczyć jako twórca — trzeba czasem zmienić narzędzia, ale nie serce. Bo ono, mam nadzieję, zostaje to samo.

Zainspirowała mnie nasza ostatnia rozmowa i chciałabym, żebyś podzielił się swoimi przemyśleniami na temat zmian. Co sprawia, że jesteś tak elastyczny? Czy to kwestia predyspozycji, czy pracy nad sobą?

Zmienność to chyba jedyna stała, jaką mamy w życiu — i choć dzisiaj mówię o niej z pewną lekkością, to wiem, że tak naprawdę rzadko kiedy przychodzi łatwo. Zmiana bardzo często jest odpowiedzią na kryzys. Na momenty, które bolą, wypalają, rozsypują znany porządek. To nie są zazwyczaj decyzje podejmowane z poziomu komfortu, tylko z konieczności. Ale to właśnie te momenty — pełne pęknięć, wątpliwości i lęku — najwięcej mówią o tym, kim naprawdę jesteśmy. I z jakiej gliny jesteśmy ulepieni.

Moja elastyczność — jeśli w ogóle mogę ją tak nazwać — nie jest darem, z którym się urodziłem. To coś, co wypracowałem. Czasem z ogromnym trudem, innym razem wbrew sobie. To efekt długich procesów rozwojowych, godzin spędzonych na terapiach, wglądach, które nie zawsze były przyjemne, ale zawsze były potrzebne. To rezultat nieustannego samopoznania — tego cichego, codziennego zadawania sobie pytań, które bolą, ale ostatecznie prowadzą do prawdy.

Z czasem nauczyłem się, że najcenniejszą umiejętnością nie jest trzymanie się kurczowo tego, co znam, ale gotowość do zrzucenia starej skóry, gdy przestaje pasować. Ta gotowość nie oznacza braku strachu. Oznacza raczej, że pozwalasz sobie ten strach poczuć — i mimo to idziesz dalej.

Myślę, że wszyscy nosimy w sobie więcej siły, niż nam się wydaje. Czasami trzeba naprawdę wiele stracić, żeby tę siłę w sobie odkryć. I jeśli czegoś się nauczyłem przez lata — to tego, że nawet w największym chaosie można znaleźć choćby cień nadziei. Trzeba jej czasem uparcie szukać, czasem ją sobie wręcz wymyślić — z najmniejszych resztek sensu. Ale ona jest, serio. I to ona prowadzi do zmiany, która nie tylko ratuje, ale też transformuje.

A czym jest dla Ciebie muzyka?

Muzyka jest dla mnie medytacją oraz kolejnym ważnym projektem w moim życiu. Jestem strasznie ciekaw gdzie mnie to zaprowadzi.

I ostatnie pytanie, które zadaję każdemu rozmówcy: Dlaczego EIZO?

EIZO to dla mnie wybór, który nie jest przypadkowy — to marka, która doskonale rozumie potrzeby twórców, takich jak ja, którzy wymagają najwyższej jakości obrazu i precyzyjnego odwzorowania detali. Pracując w zawodzie, w którym każda decyzja na poziomie technicznym ma wpływ na efekt końcowy, niezawodność sprzętu jest kluczowa. EIZO oferuje monitory, które nie tylko gwarantują doskonałą jakość obrazu, ale też zapewniają komfort długotrwałej pracy bez zmęczenia oczu. To pierwsza profesjonalna marka z którą przyszło mi współpracować, więc to także pewnego rodzaju sentyment – do ludzi, relacji i licznych projektów, które wspólnie zrealizowaliśmy do tej pory. EIZO kojarzy mi się w nieubłagany sposób z Japonią : pracowitością, pokorą i użytecznością, a ich technologie, takie jak zaawansowane odwzorowanie kolorów, kalibracja fabryczna i szeroka przestrzeń barw, pozwalają mi mieć pewność, że to, co widzę na ekranie, jest dokładnym odwzorowaniem tego, co ostatecznie trafi do odbiorcy. To szczególnie istotne w fotografii czy obróbce wideo, gdzie kolory, kontrast, cienie i detale są wszystkim.

Dodatkowo, monitory EIZO są wyjątkowo stabilne — nie zmieniają się z czasem, nie tracą na jakości, co w mojej pracy pozwala mi zaoszczędzić czas na kalibrację i skupić się na samej twórczości. Co więcej, ich ergonomiczność sprawia, że długie godziny spędzone przed ekranem stają się dużo bardziej komfortowe, co ma ogromne znaczenie, gdy pracujesz w intensywnym rytmie.

EIZO to dla mnie zatem sprzęt, który wyzwala twórczą pewność siebie. Kiedy masz do dyspozycji narzędzie, które sprawdza się na każdym etapie pracy — od fotografii, przez retusz, aż po produkcję wideo — możesz skupić się na tym, co naprawdę ważne: na tworzeniu.

Dziękuję Ci bardzo, jak zwykle rozmowa z Tobą to ogromna przyjemność.

Rozmawiała Karolina Trojanowska

Click outside to hide the comparison bar
Porównaj
Porównanie ×
Porównaj Continue shopping